Ciężkie lochy       

 

                                                                                                            fot.M.Rogowiecki

Siedząc w szkolnych ławkach pochylony nad kartką z pytaniami, bądź też stojąc przy tablicy zawsze miałem

ten sam problem – pustka w głowie. Wywalałem gały, marszczyłem czoło, śmiałem się sam do siebie i w myślach

nuciłem znaną piosenkę – „ i co ja robię tu .... „?

Tym razem jest podobnie. To nie kartkówka, to nie przepytywanie przez upierdliwą nauczycielkę, a znów pustka w głowie.

Nie wiem co mam napisać. Jak zacznę Was męczyć całą opowieścią porobią mi się bąble na paluchach,

a Wy zaśniecie nie przeczytawszy nawet połowy. Tak więc przepraszam że w wielkim skrócie, ale tak chyba będzie najlepiej

. Opiszę tylko dwa dni, jeżeli Was zaciekawi i będziecie chcieli dokładkę – naskrobię więcej...

DZIEŃ PIERWSZY

Gdy tylko dojechaliśmy nad brzeg Fraser, wyskoczyłem z samochodu. Pierwsze co zauważyłem to kolor wody,

który przypomina ten znany mi z centrum Warszawy – szaro brunatny. Było jednak kilka szczegółów,

które odróżniały kanadyjską rzekę od tej naszej rodzimej. Nad brzegami nie było śmieci,

a zamiast dachów bloków na Powiślu zobaczyłem góry. Piękne, dzikie, szczelnie przykryte zielenią drzew.

Były też oczkujące ryby. Ale to nie uklejki, to ..... łososie !!! Dziesiątki, setki łososiowych garbów co chwilę wyłaniały się z wody !!!

Oczy polskiego wędkarza mało nie wyskoczyły ze swej orbity.... A na dodatek, jakieś sto metrów dalej siedział sobie

bielik amerykański....Łódź z silnikiem 5,3 litra o mocy 320 KM. Opadły mi ręce.... Moje 4 KM powinny się schować z zazdrości.

Gdy nasz przewodnik Kris „ odwinął manetę „ mało nie spadłem z siedzenia.

Tego dnia wskoczyło nas na łódkę czterech – wspomniany wcześniej Kris, Marcin ( zwany w dalszej części Rudym ),

Maciek i ja. Mieliśmy łowić jesiotry, a przynętą były kawałki łososi – pod dwoma pojęciami – świeży i taki ... trochę .... mniej .... świeży.

Ten drugi już czekał na nas w plastikowym szczelnie zamkniętym wiaderku, które stało sobie na słoneczku od dwóch tygodni .

Aż przykrywka zrobiła się wypukła. Gdy przewodnik to otworzył.... śniadanie podeszło mi do gardła i usilnie chciało iść dalej,

ale ostatkiem sił je powstrzymałem... Aby zorganizować świeżego łososia, wystarczyło rzucić małą wahadłówką cztery razy do wody.

Po kilkunastu rzutach mieliśmy trzy łososie i ruszyliśmy w dół rzeki.

 

                                                                                                               fot.M.Rudowski

     Po drodze spotkaliśmy spacerującego brzegiem misia, lecz gdy zbliżyliśmy się na jakieś sto

metrów – uciekł do lasu.

Na początku Kris szybko zarzucił wędki i zaczął wykład co i jak – jak i kiedy zacinać, jak holować rybę,

co robić po doholowaniu jej do łodzi itd. Ustaliliśmy, że pierwsze dwa razy zatnie nasz przewodnik.

Pierwsze branie nastąpiło już po kilku minutach. Szczytówka wędki, gruba jak paluch wskazujący drgnęła dość mocno.

We trzech skoczyliśmy na równe nogi, ale Kris zaczął nas uspokajać – „ jeszcze nie, on się tylko bawi,

trzeba poczekać aż pociągnie „. I tak się bawił przez kilka minut, a do niego dołączyło jeszcze dwóch kolegów

i teraz już trzy szczytówki skakały w najlepsze. To nie na moje nerwy, ja już bym zamalował w paszczę rybie.

Branie, jakby rzeczny lechol łyknął rosówę – a ja mam czekać...

Nie doczekaliśmy się pewnego brania, które było by odpowiednie do zacięcia i popłynęliśmy dalej.

Kilka minut po rzuceniu wędek, szczytówka jednej z nich znów mocno drgnęła.Tym razem Kris też podskoczył do kija.

No cholera, dla mnie to branie za bardzo nie różniło się od tych poprzednich. Wyjął wędkę ze stojaka, krok w tył i ....

jak nie machnie wędą !!! Co to było??? Łowiąc w polskich wodach, po takim zacięciu trzykilogramowy szczupak

przeleciałby na drugą burtę łódki, albo na haku zostałaby tylko jego szczęka !!! Ale to Kanada i tamtejsze ryby – sztywny

kij wygiął się aż po solidny multiplikator. Wędę szybko dostał Rudy ( losowaliśmy, kto ma holować i padło na niego ),

zgiął się w pół i szarpnęło go do przodu, aż kolanami zatrzymał się na burcie.

Mocno dokręcony hamulec i plecionka o wytrzymałości 75 kg nie pozwalają na finezyjny hol. To jest walka, a nie zabawa.

Widziałem, że Rudy przez pierwszą minutę nie holował ryby, tylko ona jego. Po prostu – trzymał się wędki.

Po chwili jednak sytuacja się odwróciła i kolega powoli zaczął odzyskiwać plecionkę. Na łopatki rozwaliło mnie stwierdzenie

Krisa – „ malutki jest „. No na pewno malutki, zwłaszcza patrząc na Rudego, który sapiąc starał się kręcić korbką kołowrotka,

a z wysiłku na czole wyskoczyła mu pulsująca żyła. A do tego kręcić trzeba prawą ręką, co nie ułatwiało holu.

Minęło kilka minut i „ maleństwo „ pokazało się przy burcie. Miało tak około 1,5 metra... „ Maleństwo „... Dwóch zazdrośników

( ja i Maciek ) dreptało ze zniecierpliwieniem i robiło zdjęcia, ale ryba wypięła się tuż przy burcie.

Później zacinał Maciek, a następnie ja – nasze zacięcia jednak były zbyt późne i zbyt koślawe, żeby zahaczyć rybę.

Po kilkunastu minutach Rudy wykonał pierwsze, prawidłowe zacięcie. Tym razem ryba jest mniejsza – jesiotr około metra

długości wyskoczył nad wodę i wypiął się z haka. W tym właśnie momencie dowiedzieliśmy się, że mnw.

co drugi jesiotr skacze podczas holu. I to jak skacze. Kiedyś, jednemu z przewodników stukilogramowa ryba wskoczyła na dach łodzi !!!

Dwa metry w górę. Innym razem, ryba o długości 250 cm przeskoczyła przez burtę i wpadła w dużą plastikową lodówkę

umieszczoną za łódką. Nic z niej nie zostało... A że wszystkie haki są bezzadziorowe, to i ryby podczas takich manewrów często się wypinają.

Przyszła kolej na mnie – mocne branie, jeszcze mocniejsze zacięcie i potworne zdziwienie.

Tym razem ja się zgarbiłem i trzymałem się wędki. Myślałem o jednym – ile będę musiał zapłacić, jak mi ją ryba wyrwie z ręki?

Jesiotr po prostu zabierał mi wędkę, a ja starałem się jej nie puścić. Pierwszy odjazd miał jakieś pięćdziesiąt metrów.

Oparty kolanami o rufę łódki mówiłem tylko – „ o kur....a, o kur....a „. Tym razem przewodnik powiedział, ze ryba jest „ spora „.

Nawet bałem się pomyśleć ile to może być, skoro póltorametrowa jest „ mała „... Kręcenie prawą ręką okazało się trudne,

ale odzyskałem kilka metrów plecionki.

Co z tego, jak w ciągu dwóch sekund ryba zabrała mi trzy razy tyle? Po pięciu minutach zaczęły mi drętwieć ręce.

Założyli mi pas. Po kolejnych dziesięciu, założyli mi kamizelkę z karabińczykami dopinanymi do kołowrotka. Teraz oprócz rąk,

naparzały mnie jeszcze plecy. Kris stwierdził, że możliwe że ryba jest podhaczona bo dziwnie walczy.

I faktycznie – po pół godzinie na powierzchni pokazała się ryba zacięta za brzuch. Przewodnik ocenił jej wagę na ponad 100 kg,

ale że zapięta w połowie to walczy jak 200 kg. Miałem kilka kryzysów podczas których chciałem oddać kolegom wędkę,

ale zapalczywość cechująca polską krew zwyciężyła. Już ostatkiem sił trzymałem kija, gdy płynęliśmy w stronę brzegu

żeby wyholować rybę na mieliznę. Bolało mnie już wszystko, każdy mięsień powyżej pasa. Gdy byliśmy blisko piaszczystej łachy,

ryba zanurkowała i zatrzymała się w zaczepie. I to był koniec...Odpoczywałem.

Siedziałem na wygodnym fotelu i z zadowoleniem patrzyłem jak Maciek i Rudy pudłują kolejne zacięcia.

Po cichu życzyłem im takiej jazdy jaką ja przed chwilą przeżyłem.

Po jakiejś godzinie mięśnie mi się rozluźniły i poprosiłem kolegów żeby dali mi zaciąć. I cholera – trafiłem....

Znów pieprznąłem kolanami o rufę, a Kris krzyknął – „ uwaga, idzie do góry „!!! Kilkanaście metrów od łódki z wody wyskoczyło ... coś.

Ryba ? Dinozaur? Jakieś ptero...ch..j wie co... Kształt trochę ryby, wąsiska jak makaron, nochal jak u dziobaka...

Cholera jasna, jakie to dziwne. Drugi wyskok – olbrzymi zwierz wyszedł cały z wody i z wielki chlupnięciem do niej wrócił.

Ale nie udało mu się pozbyć haka. Kilkanaście minut holu podczas którego już całkiem zesztywniały mi palce i

Kris wciągnął rybę na pokład, do wcześniej przygotowanych noszy. Hmm, zwykłe nosze, tyle tylko że z grubego materiału

do którego wlewa się trochę wody aby ryba miała wilgoć. Stałem przy burcie i z niedowierzaniem patrzyłem na to co złowiłem.

A Kris jak maszynka – woda do noszy, skaner ( sprawdzał, czy ryba była już wcześniej złowiona ), zapisanie numery,

mierzenie i do zdjęcia.

Mój pierwszy jesiotr i od razu 207 cm !!! A co nasz przewodnik na to? – „ średniaczek „ ... Kurcze, mało nie nawaliłem w

porcięta z wysiłku, a ten mówi że średniaczek...

Zrobiliśmy szybką sesję fotograficzną i rybka wróciła do wody.

Po kilku minutach Rudemu udało się zaciąć. Jakże miło było patrzeć jak ktoś inny się męczy. Ja robiłem zdjęcia podczas holu

. Gdy ryba weszła pod łódkę, szczytówka wędki niemal dotykała kołowrotka, a Rudy mało nie zanurkował za jesiotrem.

Jego ryba była trochę większa – 216 cm.

Tego dnia Maciek nic nie wyholował, ale już nazajutrz dał nam wycisk.

Nie mogłem zasnąć. Co zamknąłem oczy, to widziałem skaczące jesiotry i łososie. Jak już zasnąłem, to śnił mi się hol jesiotra.

Nad ranem, odkryłem nieznane mi wcześniej mięśnie. Potężne zakwasiory dopadły mnie podczas snu.

Nie mogłem wyprostować lewej ręki, prawa bolała, palce zesztywniały, a kręgosłup też zdrowo naparzał.

Tego dnia nie dane mi było odpocząć. Pojmaliśmy większą rybkę – miejscowi przewodnicy nazywają takie coś „ monster fish „.

Pozwólcie, że nie będę opisywał holu. Niech zrobią to lepsi. Wiem, że artykuł ukaże się w jednej z wędkarskich gazet

( nie podaję tytułu, żeby nie reklamować ) ale pewnie dopiero w grudniowym numerze. Ja tylko zamieszczę kilka zdjęć z rybą…

Byłem tam osiem dni. Wróciłem zrypany totalnie, ale szczęśliwy i chyba wyłowiony. Dziewicza przyroda – miśki, orły, sępy,

foki, łososie biorące czasem co rzut, olbrzymie jesiotry i Indianie nad brzegami rzek. Przepiękne góry, kolor wody w rzece Harrison,

kanion Fraser... Nie potrafię tego wszystkiego opisać. Tych przeżyć chyba nie można ubrać w słowa i w takiej formie przekazać

komuś innemu. To trzeba przeżyć, zobaczyć i poczuć samemu. Jeden z moich kolegów powiedział kiedyś – „ raz w życiu

warto to przeżyć „. I miał rację. Mimo iż taka „ przyjemność „ kosztowała mnie kupę forsy i prędko się nie „ odkuję „,

to nie żałuję ani jednej wydanej złotówki. I nie chodzi o zaliczenie metrowej, dwumetrowej czy większej ryby.

Chodzi o to co przeżyłem i zobaczyłem....

... czego i Wam życzę.

 

P.S. Dziękuję Rudemu i Maćkowi za doborowe towarzystwo na łódce. Dziękuję też Krisowi za to co nam pokazał,

o czym opowiedział, czego nauczył i co umożliwił. Było ZAJEBIŚCIE !!!!!

Miałem opisać dwa dni, ale pewnie bym Was zanudził swoją opowieścią. Dla mnie każdy dzień był inny.

  • tytuł „ niechcący „ podsunął mi kolega Marabut, patrząc pewnego słonecznego dnia w echosondę. Było to nad Narwią....

   Dwa metry pokonane przez Rudego fot.M.Rogowiecki

                                               autor - Kamil Walicki " Łysy Wąż"