P i n k                                  

 

                                                                     

    Tym razem nie będzie o jesiotrach, o ich sile i waleczności, o ich niesamowitych wyskokach. Nie będzie też o grubych Indiankach, siedzących nad brzegiem wielkiej rzeki – pewnie kilku kolegów właśnie się trochę rozczarowało... ;-)
Napiszę o rybach, dla których targałem tubę z wędkami z Polski aż do Kanady. O rybach, dla których w jednym, niewielkim pudełku upchnąłem naprawdę dużo przynęt, a które tak naprawdę okazały się trochę .... nieużyteczne.
Będzie też o rzece Harrison ( nazwę piszę „ fonetycznie „ ) – dopływie Fraser.

 


Przed wyjazdem dostałem informacje, że oprócz jesiotrów będzie okazja porzucać za łososiami. Od jakiegoś czasu do rzeki Fraser wchodzi dużo łososi pink – niestety nie dorastają do dużych rozmiarów, ale z furią atakują przynęty spiningowe i pięknie walczą. Biorą na każdą przynętę, ale pod jednym warunkiem – musi być różowa....
 Ruszyłem więc na objazd sklepów wędkarskich w moim mieście. Twisterki, kopytka, woblerki, wahadełka... a wszystko w „ mało męskim „ kolorze. Jak ja tyle towaru upchnąłem w jednym pudełku – nie wiem. Dodatkowo zabrałem trochę trociowych przynęt, w bardziej ... popularnych barwach.

DZIEŃ CZWARTY

W drodze na łowisko Kris zaproponował, aby zobaczyć coś innego. „ Połapiecie trochę łososi, a pod wieczór poszukamy jesiotrów w czystej wodzie „. Kłócić się nie będziemy, mogą być łososie.

 

 

Jak zwykle na pokład wskoczyliśmy razem z Rudym, a na dokładkę dołączył do nas Paweł – muszkarz z okolic Krakowa.
Po kilkunastu minutach zakotwiczyliśmy w płytkiej cofce rzeki, na samym ujściu Harrison do Fraser. Paweł wskoczył w śpiochy i wytarabanił się na małą, skalistą wysepkę kilka metrów od łódki, a my z Rudym poszliśmy na łatwiznę i postanowiliśmy łowić z pokładu.
Jako że woda miała przejrzystość około trzech metrów i doskonale było widać pływające ryby, wiązanie przynęt szło nam bardzo opornie. No bo jak tu wiązać skomplikowane supełki na plecionce, jak oczy same uciekają na boki ? Setki pięknych, ponad półmetrowych łososi płynęło spokojnie tuż przy burcie w górę rzeki.

Zanim wykonałem pierwszy rzut, Rudy dość głośno informuje mnie że ma rybę. Farciarz.... cholera. Po chwili kolejną. Gdy zaciął piątego łososia, a ja byłem bez brania, zacząłem łapać nerwa. Gościu co rzut wyciąga rybę i do tego przez ramię informuje mnie niby od niechcenia – „ siedzi kolejny „. Widzę przecież do cholerki..... Trudno zresztą nie zauważyć, skoro kij trzeszczy, kołowrotek z piskiem oddaje plecionkę, a łosoś więcej śmiga na ogonie po powierzchni niż walczy pod wodą. Coś robię nie tak...
Zacząłem zezować w kierunku kolegi i po chwili wszystko stało się jasne. Prowadził przynętę w bardzo wolnym opadzie, a gdy ta dochodziła do dna podrywał ją kilkoma bardzo wolnymi, spokojnymi pociągnięciami. No i jego główka jigowa była lżejsza. Szybko zmieniłem 10 gram na dwa razy mniej, ale ręka przyzwyczajona do Wiślanych sandaczy nie potrafiła zrozumieć że tu się łowi inaczej.
Jedna z ryb w końcu się zlitowała i ziewnęła przepływając koło mojej przynęty. Zaciąłem i od razu banan zagościł na mojej twarzy. Gdybym nie miał uszu, to uśmiechałbym się dookoła głowy. Łosoś pięknie walczy, najpierw przez chwilę muruje, a potem jak strzała wyskakuje nad wodę i na ogonie przejeżdża kilka metrów. Z hamulca zeszło kilka metrów plecionki, ale dość szybko je odzyskuję i rybka po kilku minutach ląduje w podbieraku Krisa. Delikatnie odhaczam zdobycz, a nasz przewodnik pstryka fotki. Łosoś nie jest duży, ma niewiele ponad pół metra długości, ale potężny garb nadaje mu groźnego wyglądu no i sporo masy. Ze dwa kilo jak nic.
Kolejny rzut i powtórka z rozrywki. Tym razem samica podobnej wielkości i równie waleczna. Srebrne boki z lekko różową smugą i niewiele małych, ciemnych kropek.

Gdy wyhaczałem rybę w podbieraku, do moich uszu doszły jakieś przekleństwa. Tak, to zza małej skalistej wysepki....
- „ aż ty cholero, kaj idziosz? Wrocaj no tu.... Jo ci dom za skały... „ .
Patrzę, a to Paweł jak kozica górska popyla po stromym stoku wysepki. No, może prawie jak kozica, bo w jego wykonaniu żadnej gracji nie było. Wyglądał co najwyżej jak kulawy i lekko ślepy muflon lub chociaż nieznacznie skrzywdzony przez życie jakiś inny wysokogórski zwierz, w panice szukający drogi ucieczki przed stadem szerszeni. Nie ma się co dziwić – wygięta muchówka w ręku i lekko przyduże śpiochy na tyłku nie pomagają we wspinaczce. Biedaczysko najpierw się potknął ( na szczęście ledwo wyratował się przed upadkiem ), a potem uciekły mu nogi i ostatnie dwa metry zjechał do wody na dupalu. Ale ryba wciąż jest na haku i walczy w nurcie. Przestałem rzucać i z ciekawością obserwowałem zjawisko. W miejscach gdzie przeważnie wędkuję nie ma muszkarzy, więc był to pierwszy hol tą metodą jaki widziałem na żywo. Dopiero gdy ryba wyszła na spokojną wodę, Paweł zaczął panować nad sytuacją i po kilku minutach Kris robił zdjęcia uchachanemu wędkarzowi. Łosoś, na oko 60cm chyba nie lubił fleszy aparatów, bo przy drugim zdjęciu sam się uwolnił z rąk muszkarza.
Paweł wdrapał się na szczyt wysepki i sapiąc zniknął za skałami.

 

Kilka rzutów podczas których zaciąłem dwa pinki i znów zza skały wyłania się Paweł z wygiętą muchówką. Ja nie wiem czy on przyjechał tu na ryby, czy pochodzić po skałkach. Co nie zatnie, to ryba rusza z nurtem i biedaczysko musi wdrapywać się na szczyt skały by nie stracić swojej zdobyczy. Widok komiczny ale nie zazdroszczę gościowi, zwłaszcza że właśnie znów zaliczył przejażdżkę na odwłoku po twardych kamulcach. Brań było tyle, że chłop natrzaskał chyba ze dwa kilometry i to w trudnym terenie...

Gdy już nam się trochę znudziło ( czyli po jakiś trzech godzinach ) Kris postanowił popłynąć w górę Harrison.
Łowisko znacznie się wypłycało i widzieliśmy co chwilę, jak spod łódki w popłochu uciekają łososie. Same pinki. Nasz przewodnik wytłumaczył nam, ze szanse na złapanie innego gatunku są niemal zerowe. Łososie na tarło wchodzą „ po kolei „ – najpierw jeden gatunek, później drugi, itd. Trafiliśmy na okres, gdy do rzek weszły łososie pink.


 

    Tym razem również ja i Rudy wcisnęliśmy się w śpiochy i wskoczyliśmy do wody. W obawie przed Pawłem, który zawzięcie wymachiwał wędką dookoła, oddaliłem się kilkadziesiąt metrów od niego aby być poza zasięgiem jego haka. Zanim oddałem pierwszy rzut, muchówka naszego kolegi wygięła się w piękny łuk i dorodny łosoś wyskoczył wysoko ponad wodę. „ Acha, są i tu „ – pomyślałem. 

Co z tego, skoro Paweł na muchę ciąga już trzecią rybę, a ja nie zanotowałem ani jednego brania. Podszedł do mnie Kris i dał mi swoją, sprawdzoną przynętę... Pamiętacie czasy, gdy do naszych sklepów wędkarskich trafiły pierwsze przynęty miękkie? Można wtedy było kupić tzw. tubę. Mała, silikonowa przynęta w kształcie przypominająca kondoma tyle że z frędzlami na końcu, a po wrzuceniu do wody nawet nie pracowała... To to było różowe, miało ze 4 cm długości i założone było na główkę jigową o ciężarze 2 gram. Z grzeczności podziękowałem, z obrzydzeniem założyłem to coś na agrafkę i po odejściu w bardziej ustronne miejsce wykonałem rzut w poprzek nurtu. Musiałem mieć minę srającego kota, gdy poczułem szarpnięcie. Rybka nie była duża i szybko podebrałem ją ręką. Pstrąg !!! Piękny, malutki potoczek !!! Mój pierwszy potokowiec w życiu. Szkoda że takie maleństwo, nie miało pewnie 30 cm. Przyzwyczajony do szarości Wiślanych drapieżników chciałem się trochę poprzyglądać kolorowej rybce, ale ta odbiła się od mojej ręki i uciekła.
Kilka kolejnych rzutów i kolejne branie. Tym razem łosoś – pink oczywiście. Po chwili kolejny... Cholerka, jednak ta lipna przynęta okazała się bardzo skuteczna na kanadyjskie pinki. Trzeba tylko się przestawić na inne prowadzenie wabika – rzut w poprzek nurtu, kilka sekund opadu i powolne podszarpywanie – niemal w miejscu. Ryby atakują przynętę nie z głodu, tylko z agresji. Im dłużej będzie skakać i denerwować je w jednym miejscu, tym szybciej doczekamy się brania... A im szybciej będzie się przemieszczać – tym mniej brań... Rozumiecie coś z tego? Ja nie....

Straciłem niechcianą przynętę na wystającym z wody konarze drzewa. Czas wracać do łódki. Na miejscu dowiaduję się, że Paweł zaliczył kilka rybek ( co mnie nie zdziwiło za bardzo ), a Rudy na podobną do mojej przynętę również miał kilka łososi.

Po drodze do miejsca wodowania łodzi, zatrzymaliśmy się kilka razy i chłopaki „ od niechcenia „ wytarmosili  z wody jesiotra – ot takiego maluszka ze 180 cm....


Rzeka Harrison znacznie różni się od Fraser. Niesamowity kolor wody i jej przejrzystość sprawiają wrażenie, że łowimy w innym świecie. To jest bajka.... Ogrom stromych gór porośniętych szczelnie lasami, które sprawiają wrażenie jakby się pochylały nad wędkarzem. Człowiek czuje się taki ... malutki i bezbronny. Krystalicznie czysta woda i pływające w niej łososie... Spiningista znad Wisły może dostać zawału... To byłaby piękna śmierć...
Dookoła cisza, brak śmieci nad brzegami i ta świadomość, że w każdej chwili za naszymi plecami może pojawić się misio. A na wielkim suchym drzewie siedzi bielik amerykański i łypie na nas z ciekawością...

Przykra jest tylko świadomość, że tego dnia złowiłem więcej, kilkanaście razy więcej łososi, niż przez całe swoje ( poprzednie i przyszłe ) życie...

Chciałbym kiedyś tam wrócić.... Jeżeli los się nade mną zlituje, to pojadę tam w październiku. Wtedy biorą kingi – największe łososie. Średnia ( !!! ) masa łowionych ryb wynosi ... 15 kg ( !!!!!!!!! ). Czaicie to ??? 15 kg !!!!!

                                                  materiał opracował   Kamil Walicki- Łysy Wąż